sobota, 28 lutego 2015

Chapter 1


„Potwory istnieją”


            Zazwyczaj, kiedy ma się stać coś złego, nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy i jedynie w powieściach i filmach bohaterom towarzyszy drażniące uczucie niepokoju, które nie daje im normalnie funkcjonować. Z kolei w prawdziwym świecie najczęściej jest wprost przeciwnie. Życie toczy się swoim zwykłym, ustalonym rytmem aż do chwili, gdy jakaś na pozór błaha decyzja sprawi, że tragedii nijak nie da się zapobiec.
            Obrzeża Berlina, gdzie mroku nocy nie rozświetlały migoczące, kolorowe światła miasta, zdecydowanie nie należały do miejsc, które ludzie chętnie odwiedzali, jeśli tylko mogli tego uniknąć. Szerokim łukiem omijali dzielnice, w których lęgli się najgorsi spośród najgorszych, zwłaszcza w bezksiężycowe noce, gdy ciemne zaułki stawały się pułapkami, gdzie wielu już padło ich ofiarą. Gdyby jednak ktoś odważył się tam wkroczyć lub po prostu zamyślony zbłądził, jego uszu dobiegłby niespodziewany zgiełk. Gdzieniegdzie dostrzegłby mrugające do niego prostytutki, liczące, że w końcu trafi im się bogaty klient… Równie prawdopodobne, że miałby problem z bandą pijanych awanturników, od których dosłownie się roiło. Ciało takiego przechodnia nawet nie zdążyłoby ostygnąć, zanim dobraliby się do niego bezdomni, którzy ukradną wszystko, co miał, przeszukają ubrania, żywiąc nadzieję, że nieszczęśnik nosił w nich choćby marnych parę centów.
            Jednak zdarzały się też noce, gdy nikt z tamtejszych nie śmiał choćby wyjrzeć z dającego pozór bezpieczeństwa schronienia w pokrytych dziesiątkami graffiti ruinach, stojących tam od czasów wojny. Z brudnych, śmierdzących ulic znikały prostytutki i nawet członkowie gangów zostawali w swoich siedzibach. Wtedy panowała tam dziwna cisza. Po prostu czasami ludzie wręcz instynktownie czuli, że na zewnątrz nie są bezpieczni; nie dało się ukryć, że mieli rację. Dzisiejsza noc zdecydowanie należała do jednej z nich.
            Nagle tę dzwoniącą w uszach ciszę przerwały głuchy odgłos uderzeń ciężkich butów o chodnik. Ich nieregularny rytm nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że ów człowiek biegnie co sił w nogach.
            — Pomocy! — Rozległo się rozpaczliwe wołanie. W kobiecym głosie dało się słyszeć przerażenie: — Pomocy! Proszę!
            Serce Schuyler biło rozpaczliwie, jakby chcąc wyrwać się z jej piersi, gdy w panice rozglądała się dookoła w nadziei, że uda jej się znaleźć schronienie w jednym z opuszczonych budynków. Nie miała wątpliwości, że ich mieszkańcy słyszeli krzyk, lecz żaden z nich nie wydawał się kwapić dziewczynie do pomocy. Nikt nawet nie wyjrzał na ulicę, by sprawdzić, co się dzieje.
            Przełknęła łzy, przyśpieszając i starając się uspokoić urywany oddech. Szybko zerknęła do tyłu na trójkę mężczyzn, która z każdym krokiem była coraz bliżej niej. Kiedy ich zobaczyła, nie sądziła, że wieczór zakończy się w ten sposób. Obejrzenie się nie było dobrą decyzją, bo ten moment nieuwagi wystarczył, by nie zauważyła pękniętej płyty chodnika. Kiedy zahaczyła o nią czubkiem buta, straciła równowagę i z głuchym odgłosem runęła na ziemię, rozciągając się na niej jak długa. Równocześnie poczuła mocny ból w nodze, a zaraz po nim wokoło rozlało się wilgotne ciepło. Starając się to zignorować, Schuyler podniosła się najszybciej jak tylko mogła, by na powrót zerwać do biegu. Szybko jednak zauważyła, że, kulejąc, nie ma żadnych szans przed nimi uciec. Licząc, że w ten sposób uda jej się zyskać jakąkolwiek przewagę, przesunęła się w cień budynków, gdzie panowała niczym niezmącona ciemność. Zwolniła nieco kroku, zatrzymując się zupełnie, by zaraz odwrócić się i pobiec w stronę, z której nadbiegła. Z tego, co pamiętała, jakieś sto jardów wcześniej mijała boczną uliczkę, która teraz wydawała jej się jedyną szansą. Wiedząc, że nie da rady dalej uciekać, gwałtownie skręciła.
            Ostatni raz spojrzała do tyłu, ze wszystkich sił modląc się, żeby jej podstęp się udał. Niestety, czego nie wzięła pod uwagę, napastnicy mimo tego, że zdecydowanie nie można było nazwać ich trzeźwymi, nie należeli do idiotów i domyślili się, co chciała zrobić. W chwili, gdy patrzyła na wylot uliczki, oni właśnie tam stali, rozglądając się uważanie. Gdyby nie donośne dyszenie Schuyler, nie mieliby szans jej zlokalizować, jednak to i odgłos kroków dziewczyny przerywający ciszę zdecydowanie ułatwiały im zadanie.
            Zdawszy sobie z tego sprawę, Schuyler stłumiła cisnący się jej na usta krzyk rozpaczy. Przygryzła wargę, zastanawiając się, dlaczego akurat ona? Czy naprawdę miała umrzeć tu, w tej brudnej, śmierdzącej uliczce, zamordowana i najprawdopodobniej zgwałcona przez kilkoro mężczyzn, których trafniej byłoby po prostu nazwać potworami? Gdyby była bardziej przytomna, pewnie roześmiałaby się, zdając sobie sprawę, że zachowywała się niemal zupełnie jak durne bohaterki horrorów, którymi zazwyczaj otwarcie pogardzała.
            Cudem ominęła zostawiony przez kogoś karton wypełniony ciemnymi, poszarpanymi kształtami, ale zaraz potem zatrzymało ją nagłe uderzenie. Przez pierwszą sekundę przez zamroczony umysł Schuyler przebiegło, skąd na środku drogi mur, lecz zmuszona była odrzucić ten pomysł, gdy dwie ciepłe, silne ręce powstrzymały ją od upadku. Podniosła głowę, chcąc spojrzeć w twarz człowieka, który ją trzymał, lecz mrok sprawił, że widziała jedynie zarys jego sylwetki.
            — Wiemy, że tu jesteś… — Usłyszała dobiegający z daleka głos jednego z prześladowców. Rozbrzmiewała w nim nuta rozbawienia, która przeraziła ją bardziej niż cokolwiek innego. — Zaraz cię znajdziemy i zgadnij, co ci zrobimy? — Zawtórował mu ochrypły śmiech.
            Schuyler popatrzyła błagalnie na mężczyznę, na którego wbiegła. Nie wiedząc czemu, wydawał jej się stokroć bardziej przerażający niż cała trójka, która ją ścigała.
            — Jesteś jednym z nich? — wykrztusiła.
            Dostrzegła, że kąciki jego ust nieco się unoszą.
            — Nie — odparł po prostu, a w jego głosie słychać było niczym niezmącony spokój. Brzmiał jak gdyby nieznajomy był gdzieś na uroczystej kolacji i zdecydowanie nie pasował do obecnej sytuacji, gdy stał on w ciemnym zaułku, najprawdopodobniej stanowiąc jedyną przeszkodę w złapaniu jej przez tamtych mężczyzn. A ci wydawali się bardzo zdesperowani, by tego dokonać.
            Gdyby nie to, że Schuyler usłyszała, że kroki prześladowców coraz bardziej przybliżają się do miejsca, w którym stali, pewnie przemyślałaby, czy nie lepiej dalej uciekać, jednak w tej sytuacji po prostu spojrzała na człowieka przed nią błagalnie:
            — Proszę…
            Zobaczyła, że skinął głową. Zdjął dłonie z jej ramion, po czym szybciej niż zdążyła mrugnąć zniknął za rogiem, jakby zupełnie się nie przejmując, że był tylko on jeden przeciwko kilkorgu. Nie minęło jednak dużo czasu, gdy śmiechy i drwiny trójki mężczyzn zmieniły się w krzyki czystego przerażenia. Słysząc je, Schuyler oparła się ciężko o ścianę i osunęła po niej z westchnieniem najprawdziwszej ulgi. Jeszcze nigdy nie była ona tak wielka. Schuyler dziękowała wszystkim bogom, jakich tylko mogła wygrzebać z pamięci, że zdecydowała się poprosić nieznajomego o pomoc… Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby wychylić się zza rogu, sprawdzając, jak jej wybawca daje sobie radę.
            Mężczyzna wrócił nim zdążyło minąć zaledwie parę minut, niczym nie zdradzając, że przed chwilą stoczył bójkę. Podszedł do niej i wyciągnął rękę, pomagając jej wstać.
            — Dziękuję — powiedziała, pozwalając, by ją podniósł.
            Przez chwilę myślała, że nie odpowie, ale po chwili usłyszała odpowiedź tak cichą, że równie dobrze mogło jej się wydawać.
            — To ja dziękuję.
            Nim zdążyła jakkolwiek zareagować i zapytać, co, do cholery, miał na myśli, chwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany. Wcześniejsze uczucie ulgi natychmiast zniknęło, zastąpione przez czysty, niczym niezmącony strach…
Czując jego usta na szyi, Schuyler zaczęła rozpaczliwie się szarpać, starając się kopnąć go lub ugryźć. Mężczyzna jednak zdawał się nic sobie z tego nie robić; warknął tylko i przytrzymał jej ręce. Dopiero w chwili, gdy światło księżyca na moment oświetliło jego twarz przemienioną teraz w maskę potwora rodem z horroru, Schuyler zrozumiała, czym jest prawdziwe przerażenie i bezradność. Nie mogła zrobić nic, gdy wystające z ust mężczyzny kły wbiły się w jej szyję, z łatwością przerywając skórę i powodując przejmujący ból.
            Zabije mnie… Na pewno tego nie przeżyję, pomyślała, a łzy bezsilności płynęły po jej twarzy, gdy ból promieniował z każdej cząstki jej ciała. Z każdą chwilą traciła siły, a wraz z upływem krwi, jej ruchy stawały się coraz wolniejsze, słabsze, aż w końcu ustały zupełnie, kiedy na pół przytomna opadła na mężczyznę. Zaraz potem wszystko pochłonęła ciemność gorsza nawet od tej, która panowała w zaułku.


            Elijah pożywiał się na kobiecie, smakując jej krwi, która powoli, wręcz leniwie spływała w głąb jego gardła. Kilka kropli zabrudziło okolice ust wampira, lecz ten zupełnie się tym nie przejął. Nie zwracał uwagi także na to, że szarpanina ofiary dawno ustała, a bicie serca zwolniło, stając się ledwo słyszalne nawet dla niego. Dopiero po krótkiej chwili dotarło to do mężczyzny pomimo wściekłego głodu, który nadal nim targał. Zdając sobie z tego sprawę, Elijah gwałtownie oderwał się od dziewczyny i odskoczył, mimowolnie pozwalając bezwładnemu ciału osunąć się na ziemię. Cudowne uczucie, które towarzyszyło pożywianiu się, powoli ustąpiło wyrzutom sumienia i smutkowi, kiedy wpatrywał się w nie, wolno mrugając.
            Gdy paręnaście minut temu dobiegł go jej krzyk o pomoc, momentalnie skierował się śladem dziewczyny. W jego naturze nie leżało pozostawianie kobiety w potrzebie, więc gdy poprosiła go, by ją uratował, nie wahał się ani trochę. Wrzaski bólu trójki mężczyzn, którzy ją gonili, były melodią dla jego uszu, brzmiącą milej niż najpiękniejsza muzyka. Nawet nie zauważył, kiedy jego człowieczeństwo usunęło się na boczny plan, ustępując miejsca drugiej naturze – krwiożerczemu wampirowi. Nie wiedząc czemu, krew tamtych tak nakręciła Elijaha, że słysząc puls tamtej dziewczyny, nie mógł się powstrzymać, by nie zakosztować życiodajnego płynu. Tylko cud sprawił, że udało mu się opanować, nim było za późno. Mimo to uczuciu smutku z powodu tego, co zrobił, towarzyszyła także pretensja do samego siebie. Powodów było wiele: od utraty kontroli poczynając, kończąc na tym, że gdyby zatracił się w tym wszystkim, po jego człowieczeństwie pozostałoby jedynie nikłe wspomnienie.
            Odrzucając te myśli, Elijah klęknął przy jej boku i bez większego zastanowienia mocno wgryzł się we własny nadgarstek, po czym wciąż krwawiącą ranę przycisnął do ust Schuyler, pozwalając, by teraz to jego krew wypełniła usta kobiety. Delikatnie pomasował jej gardło, sprawiając, że dziewczyna przełknęła. Nadal trzymając rękę przy jej twarzy, przymknął oczy, wsłuchując się w dźwięk bicia serca – było tak ciche i nieregularne, że nie ulegało wątpliwości, iż gdyby nie krew, którą ją nakarmił, jego ofiara nie miałaby żadnych szans na przeżycie. Elijah poczuł się jeszcze gorzej, kiedy dotarło do niego, że gdyby pożywiał się na niej choćby chwilę dłużej, byłaby już martwa.
            — No dalej — powiedział cicho, wpatrując się w nią wyczekująco.
            Siedział przy niej dłuższą chwilę, słuchając jej pulsu, który zdążył się już ustabilizować. Jednak dziewczyna nadal pozostawała nieprzytomna, co zaczynało go niepokoić. Zazwyczaj krew wampira, zwłaszcza Pierwotnego, sprawiała, że ranny w ciągu najwyżej kilku minut wracał do zdrowia, lecz on spędził tutaj już dobrą godzinę. Coś musiało pójść stanowczo nie tak, a on nie miał pojęcia, co.
            Zacisnął mocno szczęki, zdając sobie sprawę, że nie mógł jej tak zostawić. Po pierwsze, nie było to miejsce, w którym powinna przebywać, zwłaszcza będąc nieprzytomną… A nawet gdyby był zupełnie bez serca i po prosu odszedł, ta nadal pamiętała, co jej zrobił; Elijah zaś nie mógł ryzykować, że ktokolwiek dowie się o istnieniu wampirów. W poprzednich wiekach popełnił kilka razy ten błąd i za każdym razem pojawiały się nieprzyjemne konsekwencje. Nie miał zamiaru go powtarzać, nawet jeśli bardzo prawdopodobne było, że dziewczyna zostałaby po prostu uznana za wariatkę. Zaś zabicie jej – najprostsze z wyjść – nie wchodziło w grę; w końcu nie po to ją ratował, żeby teraz uśmiercić!
Niczego nie ułatwiał mu fakt, że dziewczyna nie miała przy sobie żadnych dokumentów, nic, co pomogłoby mu znaleźć miejsce, w którym mógłby ją umieścić. Oczywiście, w grę wchodził szpital, ale Elijah zdecydowanie wolałby uniknąć takiego skupiska ludzi, kiedy jego uczucia i żądza krwi nie były pod ścisłą kontrolą. Niestety, wydawało się, że nie miał większego wyboru, zwłaszcza, że Schuyler – takie imię widniało na bransoletce na jej przegubie – nadal nie dawała żadnych znaków życia.
            Podjąwszy w końcu decyzję, podniósł ją, nie przestając nasłuchiwać jakichkolwiek oznak tego, że się budzi. Korzystając ze swojego wampirzego tempa, niezauważony przemknął przez miasto, którego centrum pomimo nocnej pory bynajmniej nie było opustoszałe. Wiele razy musiał omijać ludzi spacerujących po ulicach, żeby w końcu, po niecałych paru minutach, stanąć pod bramą główną pobliskiego szpitala. Przyzwyczajenie sprawiło, że lekko się zawahał, zanim przekroczył próg – by wejść do domu, w którym mieszkał człowiek, wampiry potrzebowały ich osobistego i jednoznacznego zaproszenia. Na szczęście dla dziewczyny na jego rękach, zasada ta nie obowiązywała w hotelach, szpitalach i wszystkich miejscach, przez które przewijały się dziesiątki ludzi.
            Nie zdążył nawet dojść do recepcji, gdy doskoczył do niego jeden z lekarzy, młody, rudowłosy człowiek, który zdawał się przygotowywać już do wyjścia.
            — O Boże! Co się stało? — wykrzyknął z niepokojem, podchodząc bliżej.
            Elijah opowiedział mu wymyśloną na poczekaniu historię, starannie zatuszowując niewygodne fakty. W zasadzie prawie nie skłamał, jedynie naginając odrobinę prawdę. Lekarz jednak najwyraźniej nie dostrzegł w niej żadnych nieścisłości, ponieważ przekazał Schuyler pielęgniarce i polecił koleżance po fachu podstawowe, standardowe w takich wypadkach badania. Nie minęło wiele czasu, zanim wszyscy wyszli z hallu, zostawiając Elijah sam na sam z recepcjonistką.
            Rozejrzał się dookoła, zdziwiony, że poza nimi nie było tu nikogo więcej. Z tego, co zdążył zaobserwować podczas, bądź co bądź, nie tak licznych kontaktów z ludźmi, nocne dyżury nie należały do zbyt spokojnych, bo z reguły ludzie akurat wtedy wydawali się chorować najwięcej.
            — Trochę tu pusto — mruknął pod nosem.
            Kobieta zignorowała jego uwagę, przyglądając mu się oceniająco.
            — I zaniósł ją pan tutaj na własnych rękach? — Zmarszczyła brwi, najwyraźniej mając zamiar nawiązać do rozmowy Elijaha z lekarzem, której wcześniej z ciekawością się przysłuchiwała. Wbrew jej nadziei, nie umknęło to jego uwagi. — Chyba o wiele prościej i szybciej byłoby zadzwonić na pogotowie, nie sądzi pan? A przede wszystkim bezpieczniej dla niej.
            — Obawiam się, że nie rozumiem, co ma pani na myśli.
            — Chyba jest wprost przeciwnie.
            Przekrzywiła głowę, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że w przeciwieństwie do swojego kolegi zupełnie nie wierzy w jego słowa.
            Elijah zmrużył oczy, zdając sobie sprawę z kierunku, który obierała rozmowa, a który zdecydowanie nie był mu na rękę. Obrócił powoli głowę, łapiąc z kobietą kontakt wzrokowy. Uwięził jej spojrzenie swoim i cicho rzekł:
            — Mam wrażenie, że pani podejrzenia są nie na miejscu. Znalazłem dziewczynę blisko szpitala i nie było takiej potrzeby. — Jego źrenice nieco się zmniejszyły, kiedy hipnotyzował ją.
            Kiedy odwrócił wzrok, kobieta zamrugała i uśmiechnęła się, choć jej oczy były trochę zamglone.
            — Nie było takiej potrzeby — powtórzyła po nim niczym echo. — Rozumiem.
            Elijah ucieszył się, widząc, że pomimo dziwnego przytępienia jego zmysłów i osłabienia kontroli, z której na ogół słynął, zdolność perswazji nie ucierpiała ani trochę. Dobrze wiedział, że gdyby było inaczej, niewątpliwie znalazłby się w mało komfortowej sytuacji...
            — Gdzie ją znajdę? — zapytał po chwili milczenia.
            Tym razem kobieta bez żadnych oporów wskazała mu właściwy kierunek. Skinąwszy jej na pożegnanie głową, Elijah skierował się po schodach w górę, w międzyczasie przypominając sobie, dlaczego z reguły wolał unikać szpitali. Przeszkadzał mu wszechobecny zapach śmierci, choroby, a jeszcze gorsze, o ile to w ogóle możliwe, było buczenie fluorescencyjnych lamp na korytarzach i jaskrawa biel ścian, które wręcz go oślepiały. Mógłby postawić butelkę najstarszego wina, które posiadał, że po paru godzinach te natarczywe dźwięki spowodowałyby migrenę nawet u niego.
Szczęśliwie, pokój Schuyler znalazł dość szybko. Ponieważ, z tego, co słyszał, nadal był tam krzątający się lekarz, Elijah zdecydował się uszanować jej prywatność i poczekać, aż doktor skończy ją badać. Oparł się o ścianę naprzeciwko drzwi i odchylił głowę do tyłu, wkładając ręce do kieszeni ciemnych spodni, które miał na sobie. Jego czoło przecięła zmarszczka, kiedy zastanawiał się nad przyczyną swojego dziwnego zachowania dzisiejszego wieczoru.
            Teraz także nie miał wiele czasu na rozmyślania, bo zaledwie parę minut później drzwi pokoju otworzyły się i lekarz, który okazał się być starszawą już kobietą z włosami przyprószonymi nieco siwizną, wyszła z pomieszczenia. Nie kryła zdziwienia, widząc stojącego obok drzwi Elijah.
            — Szuka pan kogoś?
            — Czy ona już się obudziła? — odezwał się, ignorując pytanie kobiety.
            — Nie… — przerwała na chwilę. — Zgaduję, że to pan jest mężczyzną, który ją tutaj przyniósł? — Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: — Jest pan jej krewnym?
            Zaprzeczył, przeczuwając, jak to się skończy. Widząc to, lekarka w geście bezradności rozłożyła szeroko ręce.
            — W takim razie przykro mi, ale nie mogę udzielić panu żadnych informacji.
            Elijah westchnął głęboko, zanim zahipnotyzował ją, przekonując, że nic się nie stanie, jeśli pozwoli mu na chwilę wejść. Co prawda chwila ta miała trwać tak długo, dopóki Schuyler nie odzyska przytomności, ale dzięki aluzji, że jest z nią spokrewniony i że lekarka widziała dokumenty potwierdzające to, zyskał sobie gwarancję spokoju.
            — Proszę tylko zawołać pielęgniarkę, gdyby zauważył pan coś niepokojącego — poinstruowała go, zanim odeszła, nieco oszołomiona.
            Wszedłszy do środka, Elijah rozejrzał się dookoła. Tutaj na szczęście ściany były już w kolorze jasnego beżu, chociaż lampy wcale nie wydawały się cichsze. Z zadowoleniem zarejestrował, że mimo iż oprócz łóżka, na którym leżała Schuyler, stały w nim jeszcze dwa inne, to nic nie wskazywało na to, by ktoś z nich korzystał w najbliższej przyszłości. Mając nadzieję, że nie będzie musiał spędzić w szpitalu długiego czasu, usiadł na krześle niedaleko okna i, opierając podbródek na dłoni, przyjrzał się leżącej w pościeli dziewczynie. Podczas gdy on był na dole, ktoś przebrał ją już w szpitalną koszulę, a do zgięcia łokcia doczepił kroplówkę.
Skrzywił się nieco, zdając sobie sprawę, że tuż na linii jego wzroku znalazły się dwie malutkie blizny po jego kłach, widoczne pomimo leczniczego działania krwi, którą jej dał. Widząc je, poczuł wyrzuty sumienia, że stało to, co się stało. Elijah bowiem z reguły wolał trzymać swoje emocje pod ścisłą kontrolą, lecz zdarzały się chwile, gdy one wybuchały i wtedy najczęściej stawał się bestią podobną do swojego ściganego, zdradliwego brata. Musiał jednak niechętnie przyznać, że dzisiejszej nocy bardzo wiele kosztowało go powstrzymanie się przed zabiciem Schuyler, ale nie zawsze jego ofiary miały tyle szczęścia…
            Od pogrążenia się we wspomnieniach uratował go jedynie głośny odgłos wciąganego głęboko powietrza. W ostatniej chwili zdążył zasłonić dłonią usta Schuyler, tłumiąc jej krzyk. Patrząc w przerażone oczy dziewczyny, zmusił się, by zignorować jej dudniący szaleńczo puls, który rozbrzmiewał mu w uszach i nagłe uczucie głodu spowodowane przez ten dźwięk. Uchwycił jej spojrzenie, po czym odezwał się pewnie:
            — Nie bój się. Zapomnij o tym, co wydarzyło się w uliczce, o mężczyznach, którzy cię gonili. Po prostu potknęłaś się i mocno uderzyłaś w głowę, co musiało spowodować utratę przytomności. Powtórz — polecił, nie odwracając wzroku od niebieskich tęczówek dziewczyny.
            Zdjął rękę z jej ust, czekając na odpowiedź.
            — Potknęłam się i uderzyłam w głowę. Musiałam wtedy stracić przytomność — powiedziała pustym głosem.
            Słysząc to, poczuł ulgę… Problem rozwiązany! Pomimo tego odsunął się od niej bardzo powoli, gotów w razie czego znów udaremnić jej próbę zwołania całego szpitala i dopiero, gdy był stuprocentowo pewien, że urok zadziałał, przerwał kontakt wzrokowy. W oczach Schuyler momentalnie pojawiło się oszołomienie. Krzywiąc się, potarła głowę:
            — Ała… — jęknęła, po czym rozejrzała się dookoła i, marszcząc lekko brwi, spojrzała na Elijah pytająco. — Gdzie ja w ogóle jestem?
            — W szpitalu — odrzekł, ponownie siadając na krześle. — Uprzedzając twoje kolejne pytanie, znalazłem cię nieprzytomną w mieście i przetransportowałem tutaj.
            Taka odpowiedź wydawała się w miarę ją usatysfakcjonować, bo widocznie się rozluźniła, a doskonale słyszalne dla niego bicie serca zwolniło. Opadła na poduszki, nadal zerkając na niego podejrzliwie.
            — A ty to…? Nie wyglądasz na lekarza.
            Z trudem stłumił śmiech, skinieniem głowy przyznając jej rację – w charakterystycznym dla siebie garniturze mógł uchodzić za niemal każdego, ale na pewno nie lekarza odbywającego właśnie zmianę w szpitalu. Nie skomentował więc tej uwagi, pod wpływem impulsu zdradzając tylko:
            — Nazywam się Elijah Mikaelson.
            Uniosła brwi, lecz nie miała szansy powiedzieć nic więcej, bo nagle nachylił się do niej i ponownie patrząc jej prosto w oczy, rzekł:
            — Zaśnij.
            Prawie natychmiast posłusznie opadła na poduszki, nie zwracając już uwagi na jego obecność. Nie minęła długa chwila nim zasnęła, oparłszy policzek na dłoni. W tym czasie Elijah wymazał swoje wspomnienie z umysłu lekarki, która pozwoliła mu wejść, upewniwszy się przedtem, że Schuyler śpi głęboko i nie obudzi się, gdy tylko opuści budynek. Na szczęście obyło się bez problemów i nikt nie zwrócił na niego uwagi, kiedy owinięty swoim eleganckim płaszczem wychodził ze szpitala w noc powoli przechodzącą już w blady świt.